Wrocław - Wrzesień 2016

Przeglądając zdjęcia z Wrocławia, do którego zawiała mnie ciekawość podszyta grubymi, japońskimi nićmi i miękkim sercem do dźwięków basu, doszłam do wniosku, że nieważne dokąd bym nie pojechała - większość zdjęć które robię, robię o sobie.

Tak samo było i w tym wypadku. Wrocław jest piękny i majestatyczny. Wesoły, kolorowy, nasiąknięty wilgocią Odry oraz żywicznymi zapachami tamtejszych kościołów. Wąskie uliczki potrafią zaprowadzić zarówno do malutkiej knajpy z dekadenckim zacięciem, jak i do zaskakującego nowoczesnością budynku Narodowego Forum Muzyki.

Czerwone cegły budynków odcinają się mocną kreską od znaczniej bardziej miękkich zieleni rozległych parków. Jest ciepło, przyjemnie i chce się trochę bardziej żyć, bo w powietrzu wibruje coś pozytywnego. A może to koncertowy wieczór tak bardzo mnie roztkliwił; noc ciemnych jak drobniutkie węgielki, wesołych oczu?

Wrocław nie ma najlepszych lodów naturalnych w Polsce, ale ma akwarium, ogród japoński w parku Szczytnickim i, oczywiście, krasnale. Ma mnóstwo wspaniałych rzeczy, których pewnie nie da się zobaczyć na moich zdjęciach. Bo na nich jestem tylko ja.

Chyba warto potraktować to jako przestrogę, że nieważne dokąd pojedziesz; gdziekolwiek dotrzesz, na cokolwiek będziesz patrzeć - to zawsze twoje stopy dotykają ziemi, twoje palce przesuwają się po murach, twoje oczy patrzą na końcówki włosków dmuchawców, na których zebrały się krople deszczu. I nic tego nie zmieni. Można mieć w plecaku kwiaty lub granat, ale co masz w sercu zawsze będzie z Tobą. Dlatego uważaj, co do niego pakujesz. 






































1 stycznia 2016

Pamiętam, jak niesamowicie, w czasie zwanym zazwyczaj "za dzieciaka", przeżywałam Sylwestra. Pospieszne planowanie, gdzie i jak i u kogo i kto co zrobi i czy zdążymy i czy balony dobrze nadmuchane, bo przecież od tego, co wydarzy się tej nocy zależy cały rok. Musi wydarzyć się wiele.

Po latach odkryłam, że tamto uczucie, to "przeżywanie" to nie ekscytacja, ale obawa. Na różnych etapach życia źródła tych strachów sączyły się z różnych stron, kropla po kropli drążąc moją głowę, która jest jak ten kamień, co go cicha woda ciach i zgasł. Rodowicz mi dzisiaj o tym śpiewała, kiedy pakowałam koło 9.40 aparat do plecaka. Trochę się spóźniłam, tak to prawda, być może za długo piłam poranną kawę i nie wyszłam o równej 9, jak planowałam, ale cóż z tego? Co konkretnie takiego złego wydarzyło się przez te 40 minut? Nic.

Kocham te noworoczne poranki, kiedy zupełnie trzeźwiutka i bez śladów kaca jadę sobie posylestrowym tramwajem. Ludzie mają nietęgie miny, pogubili poprzedniej nocy czapki nie spodziewając się zupełnie, że w Nowym Roku zastanie ich -12 stopni, a nie kraina szczęśliwości, którą obiecywali sobie pomrocznie poprzedniego wieczoru. Niech im się tam darzy. Niech mają miodowe krainy, ale lepiej chyba gdyby mieli te swoje czapki. Tak mi się przynajmniej wydaje, kiedy naciągam na uszy czarną wełnę, wbiegam w objęcia zimna i pędzę, żeby złapać autobus. W środku czeka na mnie ciepło, dzięki któremu z przyjemnością czytam wypożyczoną niedawno z biblioteki książkę. Mam 30 minut na lekką lekturę. Pusty pojazd powoli toczy się przez Warszawę. 

Nie muszę już dbać zanadto o 31 grudnia, bo wszyscy ogarnęli, że jestem dziwna jakaś, krzywa nieco i zupełnie nieśmieszna. A ja sobie układałam paletę: od zieleni przez błękity aż do kremowych, słomianych barw. 


Drugie śniadanie zjadłam zaraz po tym, jak zeszłam ze ścieżki prowadzącej przez mokradła. Normalnie chodzą nią zwierzęta, ich delikatny zapach unosił się w powietrzu tak ostrym od chłodu, że zdawało się, że potnę nim wzięte ze sobą muffiny. Siedziałam sobie przy nieuczęszczanej drodze, ogrzewając twarz w słońcu i popijając herbatę z imbirem.

27 grudnia 2015 Las

Mam słabość do wielu rzeczy, ale szczególne miejsce w moim sercu mają mech, paprocie i długie struny żółtych traw, na których grywa wiatr. Lubię brzozy, chociaż w dzieciństwie powtarzano mi, że brzozy nie są najlepszymi towarzyszami i lepiej inwestować swoje uczucia w lipy. Nie mam nic przeciwko lipom, czy bukom, ale brzozy mają w sobie coś drobnego i znajomego. Jeśli są w pobliżu, to mam pewność, że nie jestem kompletnie pogubiona.

Puszcza Kampinoska jest blisko i podobno pojawiły się w niej znowu wilki, więc nadal chodzę do niej z aparatem oraz termosem pełnym słodkiej herbaty. Któregoś dnia przestanę być tylko gościem w lesie, a stanę się jego częścią. Myślę, że muszę poczekać jeszcze chwilę lub dwie, ale w końcu to nastąpi. Spokój, w który bardzo wierzę.

Tymczasem zdjęcia z samej końcówki października [sic!]. Nie pamiętam kiedy ostatnio było tak ciepło.

 

Na koniec playlista na te dziwne dni ni to zimowe, ni to kwietniowe. Na dobre, proste drogi.