Opowieści helskie, dzień czwarty, 21 kwietnia 2013

2 komentarze
Pamiętam smak jagodzianek, które podczas wakacji nad morzem kupował dziadek. Były drożdżowe, posypane grubymi kawałkami maślanej kruszonki i wypełnione nadzieniem zostawiającym fioletowe pocałunki na ustach. Kulki owoców w aromatycznym dżemie były jak las, z którego pochodziły. Jak lato i słońce, dzięki któremu nabrzmiewały słodkim aromatem.

Pamiętam też wyprawę do Łeby, sprzed  trzech lat, kiedy ogłupiona plastikową muzyką, gwarem uliczek zasypanych pasiastymi straganami, w których sprzedawano fałszywe bursztyny weszłam do nadmorskiej restauracji. Stoły zasłano sztywnymi od krochmalu obrusami, a kelnerka przesadnym gestem nakazała mi usiąść w wiklinowym siedzisku. Uwierało. Obrus uwierał, srebrne sztućce uwierały, wszystko było niewygodne, ale mimo wszystko zostałam i zamówiłam... łososia. Nad polskim morzem poszłam do klimatyzowanej knajpy, żeby zjeść łososia w sosie cytrynowym. Do dzisiaj nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie "dlaczego?". To była najgorsza (że nie wspomnę, że najdroższa) ryba jaką kiedykolwiek miałam okazję jeść (jeść, a nie zjeść, bowiem po dwóch kęsach zrezygnowałam). Wściekła, głodna i powarkująca wyszłam z lokalu z powrotem w parujące od ciepła popołudnie. Idąc wzdłuż linii portu trafiłam na cud. W białej budce w pobliżu kutrów ustawiono wędzarnię, do której trafiały ryby z porannego połowu. Brązowe, uwędzone kawałki różnych gatunków sprzedawano owinięte w kwadraty papieru. Za solidną tuszkę maślanej oraz bułkę zapłaciłam około 6 złotych. Siedziałam potem, niczym Otis Redding, w porcie i patrzyłam na statki, rozrywając palcami jadalną część Bałtyku.

Za tamtym odległym smakiem zatęskniłam, snując się w porze obiadowej po Helu. Jest dla mnie kompletnie niezrozumiałym, czemu mając tak fantastyczne, proste potrawy nadal naszym narodowym daniem jest zapiekanka. Kebab. Pizza. Czemu tak okropnie dajemy się wrobić w te słabe buły napompowane chemią, w te niesmaczne półśrodki, w to wszystko, co przecież mogłoby być piękne. Ba! Można pójść dalej i zastanowić się również, dlaczego mając tak interesujące wzornictwo nie wykorzystujemy go, pozwalając na to, żeby na straganach wisiały koszulki z idiotycznymi hasłami w stylu "Piwo to moje paliwo" albo "Zimne piwo, ciepłe morze, jestem knurem o mój Boże!". A wystarczyłoby rozejrzeć się po własnym miasteczku. Tuz przy porcie, na jednym z budynków, został namalowany świetny mural "Morze żywi i bogaci". Zarówno jego forma, jak samo hasło są esencją czegoś ładnego, bardzo helskiego oraz zgrabnego.

Morze żywi i bogaci.
Gdyby istniały koszulki z takimi wzorami natychmiast trafiłyby do mojej (podejrzewam, że nie tylko mojej) szafy. Tuż obok prosta forma statku, a nieopodal - rybak. Podejrzewam, że to pozostałości po modnych w latach 60. reklamach malowanych bezpośrednio na elewacjach najróżniejszych gmachów.

Kuter rybacki
Rybak
Mówiąc o ciekawych miejscach - będąc w Helu warto odwiedzić Muzeum Rybołóstwa, które stało się przechowalnią minionego czasu. W absydzie starego kościoła ewangelickiego ustawiono gablotki z czarno-białymi zdjęciami maszoperii i drewnianymi merkami - znakami rodowymi kaszubskich rybaków. Prezbiterium wypełnia drewniane cielsko krypy, która nigdy nie zobaczy już morza. Pod sufitem jednej z naw podwieszono niebieskie bańki szklanych bojek. W kulach zastygły setki drobnych banieczek powietrza, tworząc w ten sposób naturalne wzory. Wdycham zapach kadzidła, który przez lata osiadł na zimnych ścianach. Pamiątka po czasach, kiedy krew zamieniano tu w wino.

Muzeum Rybołóstwa w Helu
Merki
Boje
To, co urzekło mnie w muzeum, to kotwice. Jest jakaś magia w przedmiotach, które pomagają nie odpłynąć za daleko od ważnych miejsc.

Łódź
Kotwice
Jeśli akurat jesteście w Helu i przypadkiem jest godzina 11 lub 14, to należy udać się w kierunku fokarium, w którym o tej porze karmione są czarnookie foki. Potem zostaje już tylko udać się na plażę, najlepiej przez las usiany pozostałościami fortyfikacji. Na samym końcu półwyspu czeka na nas słonce, kruk i świadomość, że następnego dnia przywita nas Warszawa.

Plaża

Najdalej wysunięty w morze skrawek Półwyspu Helskiego

Fortyfikacje

Ostatni zachód słońca dedykowany B. (bo wiatrak)

Więcej zdjęć.

2 komentarze :

  1. Jak dla mnie Hel to rejs z Gdyni wodolotem, foki- do których jako dziecko chciałam chodzić w odwiedziny codziennie i Krystyna Janda spotkana tam pewnego lata...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nigdy wcześniej nie miałam okazji odwiedzić fok, ale teraz mogę stwierdzić, że są fantastyczne. Reagują na imiona i rozpoznają różne kształty oraz kolory. I mają czarne, czarne oczy. Są doskonałe.

      Usuń