Powroty

Brak komentarzy
Była niedziela, godzina 8.23 i okazało się, że nie dostanę się do autobusu. Kolejny za dwie godziny. Nie - nie mogę zapłacić u kierowcy. Nie - nie ma żadnego innego rozwiązania. I cóż, że autobus pusty. Miejsca nie ma i koniec. Pa pa. O 8.25 zobaczyłam tylne światła Polskiego Busa odjeżdżającego ze stacji w Ostródzie. Zirytowana sytuacją, mamrocząc pod nosem słowa, których przez ostatnie kilka miesięcy nadużywam, a które powinny być zarezerwowane dla katastrof znacznie większych niż moje, ruszyłam do pobliskiego McDonald's. Takie nieszczęście. Dwie godziny! Przez dwie godziny muszę ostatnio tak wiele. Obejrzeć dwa odcinki serialu, który tak doskonale zmienia mnie w zombie, narzekać na swoją sytuację (zakładając, że w sekundę można wypowiedzieć jedno słowo, to dwie godziny dają mi szansę wyplucia z siebie 7200 gorzkich wyrazów), pójść na zakupy do sklepów pełnych rzeczy, których nie potrzebuję... Dwie godziny zmartwień. Utracone. Tak wiele wspaniałych możliwości zmarnowanych przez zły wybór dokonany poprzedniego wieczoru.

I niczym w filmie o słabej fabule, w którym bohater jest smutny i przegrany - zaczęło padać. Krople drobne i gęste jak sploty pajęczyny sprawiły, że szeroki pas asfaltowej drogi pociemniał od wilgoci. Powłócząc nogami ruszyłam na kawę.

Zamówiłam małe cappuccino i usiadłam w rogu sali. Godzina i pięćdziesiąt trzy minuty. Co robić?

Nagle okazało się, że mam czas, który nie tylko mogę, ale wręcz zmuszona jestem zmarnować. Zaczęłam czytać książkę, do której zabieram się od grudnia, a której czytanie ciągle odkładałam, powtarzając sobie, że przecież jeszcze muszę napisać to, czy tamto. Obrobić zdjęcia. Przygotować plan planu do rozkładu jazdy. A tu nagle, nie ruszając się z miejsca, w pół godziny zwiedziłam dzięki niej kilka wieżowców w Nowym Jorku. Spisałam cztery cytaty, które wydały mi się godne zapamiętania i ponownego rozważenia za jakiś czas. Znalazłam też tytuł kolejnej książki, którą chciałabym przeczytać. Właściwie, po raz pierwszy od dawna, poczułam, że mam prawo czytać coś więcej, niż tabelkę w excelu.

Potem, w końcu, obejrzałam w spokoju zdjęcia z naszego ostatniego wyjazdu do trójmiasta. Były piękne. Miłe. Jasne. 

Nad tym papierowym kubkiem kawy za niecałe cztery złote, w tym miejscu, w którym nie chciałam być, przeczytałam więcej, niż przez minione pół roku. Przez tych kilka chwil nie miałam wyrzutów sumienia, że robię rzeczy, na które naprawdę, naprawdę mam ochotę. Przypomniałam sobie, że nie tak dawno przecież robiłam zdjęcia dla przyjemności. Że pisałam. Że opowiadałam sobie sama bajki na dobranoc. Ze uwielbiałam patrzeć na kolorowe szkiełka połykające światło i przekształcające je w barwne refleksy, pokładające się na ścianach. Że jadłam, bo jedzenie mi smakowało i chodziłam, bo chciałam zobaczyć jak najwięcej. A nie dlatego, że muszę schudnąć. Nie dlatego, ze muszę zarobić. Nie dlatego, że muszę mieć, powalczyć, udowodnić.

Przypomniałam sobie to wszystko w czasie, który nareszcie był czasem straconym. Straconym w sposób piękny. W sposób, który przecież kiedyś kochałam.

Przed wyjściem na kolejny autobus naciągnęłam na głowę czerwoną czapkę. Nie ma już wiatru, ale od od strony odchodzącej zimy nadal jeszcze wieje chłodny wiatr. Moje zatoki lubią ciepło i miękką wełnę. To moja szósta czapka w tym roku. Ciągle je gubię na przemian z rękawiczkami, które w sposób równie tajemny co nakrycia głowy, znikają z mojego życia.

W drodze do domu zaczęłam pisać tę notatkę, wierząc, że opublikuję ją na blogu. Chociaż zdawać by się mogło, że nie jest o podróży, to jednak w moim przekonaniu trochę jednak jest. O wyprawie, która powinna nareszcie dobiec końca i o tej, która powinna się rozpocząć. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz