Opowieści helskie, dzień drugi, 19 kwietnia 2013

Brak komentarzy
Gdyby przetłumaczyć słowo "Sopot" ze staroindiańskiego narzecza, to na pewno otrzymałoby się nazwę brzmiącą w okolicach: "tam gdzie są bursztyny, sernik cynamonowym i drobne, koronkowe domki". Żaden Indianin nie pokusił się jednak o wyprawę nad Bałtyk, więc Sopot jest Sopotem, słowiańskim hydronimem nawiązującym do położenia tej miejscowości nad potokiem lub źródłem.

W tym wypadku bliżej mi do Indian. Sopot kojarzę z mroźnymi porankami oraz smakiem cynamonu owiniętego w piankę lekkiego sernika podawanego w Bookarni. W nagrodę za przebytą SKM-ką długa drogę zamawiamy latte i dwie porcje ciasta. Pomimo wczesnej godziny w lokaliku jest już kilka osób, które wyglądają, w przeciwieństwie do nas, na miejscowych. Nasze kolorowe kurtki przeciwdeszczowe oraz toporne buty kontrastują z jasnymi pantofelkami dziewczynki, która opatulona w kremowy szal, nad filiżanką cappuccino tłumaczy komuś przez komórkę, że proponowana willa jest najlepszą z możliwych opcji. Zajmujemy nasze stałe miejsce pod obrazem potężnej, różowej prosi, ciesząc się, że jest wolne. Jemy tak, jak jedzą prawdziwi poławiacze bursztynów - w ciszy.

Poławiacz bursztynów w naturalnym środowisku.
O tym, czy jesteś prawdziwym poławiaczem bursztynów decyduje nie liczba zdobytej zastygłej żywicy. Nie wielkość brył miodowego złota morza. To co liczy się naprawdę to stan umysłu. Należy przejść przez molo rzucając ukradkowe spojrzenia w kierunku plaży, głęboko w sobie czując już ten dreszcz i obawę, że kiedy Ty przechadzasz się wśród statecznych turystów, tam właśnie ktoś znajduje okruch bursztynu, który przeznaczony był dla Ciebie. Dlatego uprzejmie witasz się i żegnasz z białymi ławeczkami sopockiego deptaka i gnasz do tego miejsca, w którym morze styka się z plażą. Tam ludzie podobni Tobie, w skupieniu, rozgrzebują szarymi patyczkami masy farfocli morskich. Dołączasz do nich, bo masz przecież specjalnie przygotowaną na tę okazję torebkę, która musi zostać zapełniona. I zostaje.

Z pełną torebką można ruszać dalej. W głąb miasteczka, przez ulice usiane willami, których ażurowe, drewniane werandy kryją tajemnice jeszcze z XIX wieku. Kolorowe szkiełka domowych witrażyków łapią słońce i układają z niego czerwono-pomarańczowe wzory. Docieramy w końcu do sopockiego grodziska - cichego miejsca, w którym nie spotykamy nikogo oprócz kóz. Oczywiście kozy wzbudzają mój olbrzymi entuzjazm, głównie z powodu swoich dziwnych źrenic. Biała koza rozmawia ze mną, rozpaczliwie mecząc, o tym, że zimno, że nie ma trawy i wszędzie klepisko. Ale takie właśnie jest życie wczesnośredniowiecznych kóz. Patrzą na drewniane chaty oraz warsztat tkacki, na wycieczki szkolne i turystów i pewnie, mimo wszystko, są szczęśliwe. Drapię drugą, czarną kozę po pysku.

Koza ma brodę i ma dziwne źrenice. Takie już są kozy.
Ostatnią przewidzianą na ten dzień atrakcją mają być ryby. Mają, muszą i nie ma przebacz. To powinien być halibut, ale w pewnym momencie może być nawet dorsz. Dostajemy go na papierowej tacce z furą za tłustych frytek, nie wiedząc jeszcze, że następnego dnia ta kulinarna wpadka zostanie nam wynagrodzona doskonałym, skwierczącym halibutem podanym w towarzystwie ćwiartki cytryny. W innym miejscu, po innej podróży. Teraz jesteśmy w barze Złota Rybka mieszczącym się w ciasnej budce wymalowanej w zielone aligatory. Wzór wcale nie dziwi, bo wiadomo przecież, że 9 na 10 złotych rybek okazuje się być podstępnym krokodylem. To jednak bardzo adekwatne.

Zagryzając podróż gofrem, wracamy do Kuźnicy.

Więcej zdjęć.





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz