Opowieści helskie, dzień pierwszy, 18 kwietnia 2013

Brak komentarzy
Nie jestem podróżnikiem. Jestem przemieszczaczem. Przesuwam swoje wszystko po różnych, mniej lub bardziej prostych, liniach. Tym razem ścieżka poprowadziła mnie przez Gdańsk i kwiecień aż do Półwyspu Helskiego, który poza sezonem przestaje produkować pluszowe foki, zapiekanki i jezuski z muszelek, a przerzuca się po prostu na piasek oraz morze. A ja bardzo lubię piasek i morze. I ryby. Ryby też są w porządku.

Reklama w helskich dokach
W podróży lubię moment, w którym niemal dociera się na miejsce. Chwilę, w której sięga się po plecak (Alojzy nie jest Alojzym, tylko jak się okazało Wielorybem lub Wombatem) i wie się, że już prawie, za zakrętem lub osiemnastoma jest miejsce, do którego się zmierza. Takie międzylądowanie odbyło się w Gdańsku - mieście, w którym na dworcu autobusowym ktoś zamieścił schody do piekieł. Chcąc dostać się do Starego Miasta, trzeba zjechać nimi w dół, w dół aż do kłębowiska ludzi. Ktoś gra na rozstrojonej gitarze, ktoś kupuje naręcze plastikowych kwiatów hortensji, ktoś inny sprzedaje nakręcane, szczekające pieski. Puszcza je na kartonach rozłożonych na szarej dworcowej podłodze. Mechaniczne dźwięki dziwią okoliczne psy, jedyne stworzenia zatrzymujące się przy pokracznych pluszakach. Przedzierając się przez tłum, uświadamiam sobie, jak bardzo zależy mi na tym, żeby być daleko. Nie potrzebuję centrów handlowych, ciepłych i pachnących reklamami drukowanymi na błyszczącym papierze. Nie chcę szybkiego jedzenia ani biletów komunikacji miejskiej. Ruszam do miejsca, w którym można zobaczyć gwiazdy.
 
Do Kuźnicy docieramy na tyle wcześnie, żeby załapać się jeszcze na pierwszy zachód słońca. Na zewnątrz jest zimno, tak bardzo zimno, a w naszym pokoju czeka na nas resztka mocnej herbaty z cytryną i kanapki z podróży. Witam morze znacznie cieplej, niż ono mnie, chociaż wiem jednocześnie, że wolno mu być nieco chłodnym. To prawo rzeczy pięknych.
Zimne morze jest zimne.

W nocy budzę się kilka razy. Gdy otwieram oczy i zakładam okulary, widzę przez szyberdach, centralnie nade mną, atrament nieba, a na nim obietnicę dalszych podróży. Wielki wóz. W końcu zasypiam spokojnie.

Dzień pierwszy.



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz