Ostróda 2015

4 komentarze
Myślę, że moja historia o Ostródzie nigdy nie będzie historią o mieście, ale zawsze będzie opowieścią tylko i wyłącznie o mnie. I chyba przez to wasze oko nigdy nie uchwyci tego, co widzę ja. Ale może te kilka słów okaże się przydatnymi nie dlatego, że dowiecie się dokąd pójść lub co zobaczyć - te informacje można znaleźć w przewodnikach. Może uda się wam przypomnieć chwile, podczas których świat ma sens dopiero przepuszczony przez pryzmat waszych uczuć oraz wspomnień. W jakiś sposób jest to wrażenie potężne: wiedzieć, że istnieją miejsca, które są, falują i drgają tylko we mnie. Tylko dzięki sile mojej miłości istnieje takie miasteczko, jakie dla siebie stworzyłam. Wyobrażam sobie, że w taki sposób kocha się szorstki pokład własnej łajby. Kiedy zachodzi słońce, a ty leżysz na plecach i patrzysz w pomarańczowe niebo. Dotykasz twardymi, spracowanymi opuszkami palców chropowatego drewna pokładu i dziękujesz Bogu z całych sił, że znowu jakimś cudem udało Ci się wrócić do brzegu. Trzciny szumią. Szeleszczą. Szemrzą. Nigdy nie miałam łodzi.

Ostróda to miejsce, w którym jestem czwartym kotem. Śpię na jasnym poddaszu, otulona ciepłym światłem miejskich latarni. W nocy słyszę mruczenie. Cztery łapy przebiegają po moich nogach. Po pośladkach. Po plecach. W końcu, w ostatnim możliwym momencie, odbijają się od moich łopatek jak od trampoliny, żeby wskoczyć na wąski parapet. Budzę się na ułamek kilku myśli i przez krótką chwilę jestem zupełnie spokojna. Jestem tą świeżo wypraną pościelą i naleśnikami z dżemem truskawkowym, jedzonymi zaraz po zdjęciu z patelni. Jestem częścią czegoś za co nie da się zapłacić. Nikt nigdy nie naklei na to żółtej nalepki z ceną. Nie ma rachunków i wypłat, faktur wystawionych na cienkim papierze. Nigdy nie zostanę policzona za te słodkie herbaty z mlekiem, pite z kubka w czarne owieczki. Za, miniony już, widok z okna na kwitnące na różowo migdałowce, którym mogłam przyglądać się o poranku. Za tamtą noc, podczas której pieniądze na autobus wymieniłam na stado opowieści i odgłos fal uderzających o betonowe nabrzeże. Nie muszę zastanawiać się jakie ukryte motywy stoją za tym, czy za tamtym. Wiecie dlaczego? Bo, jak rzadko - nie ma żadnych ukrytych motywów. Jestem ja, jest B., jest Ostróda. Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Nikim więcej i nikim mniej.

Najbardziej lubię drogę do B., Pani Mamy i ich trzech kotów. Zazwyczaj świeci słońce, zazwyczaj decyduję się iść na piechotę, zahaczając portfelem o świetną księgarnię nieopodal zamku, zazwyczaj na końcu drogi czeka na mnie kawa z dwiema łyżeczkami cukru oraz mlekiem. Tylko tam piję właśnie taką. Lekki wiatr rozwiewa moje, tym razem, czerwone włosy. Przechodzę przez tory, po których przetaczają się pociągi jadące w milion stron. W nocy ich gwizd jest jak śpiew syreny, który woła i nęci, ale właśnie w Ostródzie mniej ciągnie mnie do poddania się tym cichym piosenkom. Może mruczenie kota jest głośniejsze?

Nie zdziwcie się, jeśli w Ostródzie wpadniecie w przepastną dziurę czasoprzestrzenną. Na porządku dziennym jest umawianie się na "piątek o 18", co równie dobrze może znaczyć "poniedziałek o 14". Oczywiście nie wiadomo, czy chodzi o ten, najbliższy poniedziałek, czy być może poniedziałek jakiegoś zupełnie innego miesiąca, w miejscu oddalonym o milion kilometrów. Czasem przyjeżdża się tam na dwa dni, z których w magiczny sposób robi się sześć. Czasem wstaje się rano z myślą o pójściu na krosowisko, żeby skończyć na niebieskim szlaku wśród zapachu grzybów, olch oraz jeziora. Czasem wypożycza się łódkę na godzinę, żeby potem spędzić na niej godzin pięć, po drodze wpadając na wyspę lub łowiąc tematy istotne dla całego wszechświata. O dłoniach, o superbohaterach, o wykorzystaniu, o pustce, o pełni, o smaku drożdżówek, o butach, o tekstach piosenek, o zapachu słonecznych miejsc, o dworcu, o kolejnym wcieleniu. O wszystkim. O niczym. O tym jest właśnie Ostróda, która mieszka we mnie. Jej fragmenty tworzą mięsień mojego serca. Pompują krew w wolnym, rytmicznym tempie.

Być może prawie już mnie nie ma. Jestem przezroczysta, jak papier ryżowy. Ale na kilka godzin mój oddech staje się bardziej równy, a głowa lżejsza. Pani Mama mówi "Chwała Bogu, to tylko nerwica", a ja nie mogę zrobić nic innego, jak tylko roześmiać się. I śmiać się tak długo, tak długo aż łzy przestaną płynąć po moich policzkach.

Czy na koniec dnia nie chodzi o to, żeby być zwyczajnie szczęśliwym?



























4 komentarze :

  1. Zamiast komentarza http://www.tekstowo.pl/piosenka,tadeusz_wozniak,a_bodaj_to.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że zwłaszcza fragment: "troskliwością otoczony, przyjmowany mile." idealnie pasuje do mojego odczucia na temat gościnności ostródzkiego domu, którą cenię sobie niemożliwie bardzo:)

      Mogę odpowiedzieć nadzieją, że "dopóki ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak, Panie ofiaruj każdemu z nas, czego mu w życiu brak." Niech nam się chociaż czasem wiedzie tak cudnie, jak przy tych pysznych naleśnikach.

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Piękne było światło wtedy, chociaż dzień nieciepły.

      Usuń